Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/270

Ta strona została przepisana.

— No, ale potrzebuje żyć.
— Jak będzie krzyczał, to zawsze mu coś dadzą.
— O! — rzekła Nicolina — niech państwo będą spokojni, on krzyczeć nie będzie.
— W każdym razie — rzekła Andrea — niech mu ojciec zostawi trochę pieniędzy.
— On ich nie przyjmie!
— Nie przyjmie? To taki dumny ten twój pan Gilbert?!
— O! proszę pani, już nie mój, chwała Bogu!
— Dosyć, dosyć — przerwał Taverney — niech djabli porwą Gilberta! kareta czeka, siadajmy moja córko.
Andrea nic nie odrzekła, pożegnała wzrokiem zameczek i wsiadła do ciężkiej karety.
Pan de Taverney zajął miejsce obok niej, La Brie we wspaniałej liberji i Nicolina z taką miną, jakgdyby wcale nie znała Gilberta, usadowili się na koźle. Woźnica, jako pocztyljon, dosiadł jednego z koni.
— A pan oficer królewski gdzie się podzieje? — zawołał Taverney.
— Konno pojedzie, panie baronie, konno, — odpowiedział Beausire, zerkając na Nicolinę, rumieniącą się z radości, że prostego chłopa odrazu zastąpił elegancki kawaler.
Po chwili ciężka landara ruszyła i drzewa alei, tej ukochanej przez Andreę alei, znikały jedno za