Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/277

Ta strona została przepisana.

Gilbert, ukryty za przydrożną olchą, widział to wszystko.
Skoro tylko podróżni oddalili się, przyszedł na to miejsce, stanął na tej samej, co Andrea kępie, jak Djogenes ręką czerpiąc wodę, pił z tego samego strumienia, w którym gasiła pragnienie panna de Taverney.
I orzeźwony podążył dalej.
To tylko niepokoiło chłopaka, że nie wiedział, czy delfinowa będzie w drodze nocowała. Wydawało się to prawdopodobnem, bo po znużeniu, na jakie uskarżała się w Taverney, potrzebowała spoczynku. Gdyby tak było, Gilbert byłby uratowany.
W takim razie zatrzymanoby się pewnie w Saint-Dizier. Dwie godziny snu w stodole wystarczyłyby, aby wrócić sprężystość jego nogom, które już zaczynały sztywnieć; potem puściłby się znowu w drogę i, idąc w nocy wolniejszym krokiem, wyprzedziłby ich o jakie pięć lub sześć mil. A tak dobrze się idzie w piękną noc majową, mając lat ośmnaście!
Nadszedł wieczór i spowijał widnokrąg w mroki coraz gęściejsze, które wreszcie przysłoniły drogę, jaką biegł Gilbert.
Wkrótce widział przed sobą tylko wielką latarnię karety, z której padająca smuga światła podobna była do błędnego widma, wciąż biegnącego brzegiem drogi.
Po wieczorze, nastała noc. Przebyto mil dwanaście; dojechawszy do Combles, powozy zatrzymały się na chwilę.