Gilbert przekonany był, że niebo mu sprzyja. Zbliżył się, ażeby usłyszeć głos Andrei. Kareta stała w miejscu; wśliznął się w zagłębienie bramy i patrzył. Widział Andreę przy blasku pochodni, słyszał jak pytała, która godzina. Głos jakiś odpowiedział: „Jedenasta“. W chwili tej Gilbert nie czuł znużenia i byłby z pogardą odmówił, gdyby go proszono aby wsiadł do której z karet.
Bo w gorącej jego wyobraźni stanął już Wersal, złocisty, olśniewający; Wersal, miasto wielkich królów. A za Wersalem — Paryż, ponury, mroczny, niezmierzony; Paryż, miasto ludu!
I tych obrazów, które umysł jego radowały, nie byłby zamienił nawet za wszystkie skarby Peru.
Dwie rzeczy wyrwały go z ekstazy: turkot odjeżdżających powozów, i gwałtowne uderzenie się o pług na drodze zapomniany.
Żołądek jego także zaczął upominać się o swoje prawa.
— Na szczęście — rzekł do siebie — mam pieniądze, jestem bogaty.
Gilbert, jak wiadomo, miał talara.
Aż do północy jechały karety.
0 północy przybyto do Saint-Dizier. Gilbert miał nadzieję, że się tam prześpi.
W ciągu dwunastu godzin przebył okrągłe szesnaście mil.
Usiadł nad rowem.
A w Saint-Dizier zatrzymano się tylko po to, ażeby przeprząc konie. Znowu usłyszał odgłos oddalających się dzwonków. Dostojni podróżni ode-