Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/283

Ta strona została przepisana.

podwoiła się do rozpaczy. Ostatnim wysiłkiem zbli żył się do niknących już z oczu karet, które z poza tumanów kurzu dziwnie się przedstawiły jego krwią zaszłym oczom; turkot ich rozlegał mu się w uszach, mieszając się z tętnem jego arteryj.
Z otwartemi ustami, osłupiałem wejrzeniem, z włosami przylepionemi do spoconego czoła, wydawał się doskonale wykonanym automatem, wykonywającym ruchy prawie ludzkie, tylko nieco sztywniejsze. Od wczoraj przebył dwadzieścia do dwudziestu dwóch mil; nareszcie nadeszła chwila, w której nogi jego, pod wpływem znużenia, odmówiły mu posłuszeństwa; oczy jego, nic już nie widziały; zdawało mu się że ziemia z pod nóg mu się usuwa; chciał krzyczeć, lecz mu zabrakło głosu; czując że pada, jak warjat chwycił rękami powietrze, ażeby się zatrzymać.
Głos mu się nareszcie przedarł przez gardło wściekłym okrzykiem i Gilbert, zwracając, się w stronę Paryża, to jest w kierunku, w którym sądził, że się znajduje miasto, strasznemi przekleństwy zajryczał na tych, którzy go zwyciężyli, mimo jego sił i odwagi. Potem, uchwyciwszy się oburącz za włosy, zatoczył się i runął na środku drogi z tą jedynie pociechą, że jak bohater starożytny, walczył do ostatniej chwili.
Upadł z groźbą jeszcze w oku i zaciśniętemi pięściami.
Potem oczy jego przymknęły się, muskuły się wyprężyły; zemdlał.
— Z drogi! z drogi, szaleńcze! — krzyknął.