w chwili gdy upadł, głos zachrypięty, a towarzyszyło mu klaskanie z bata.
Gilbert nie słyszał.
— Z drogi! bo cię przejadę! do licha!
I jakby na zachętę, jednocześnie z tem wołaniem świsnął w powietrzu bat.
Bat smagnął Gilberta boleśnie.
Ale on nie czuł nic i leżał już prawie pod kopytami koni, które pędziły boczną drogą ku głównej, pomiędzy Thiéblemont i Varelére. W swem oszołomieniu nie spostrzegł ich wcale.
Z powozu, unoszonego przez rumaki, jak piórko przez huragan, słyszeć się dał przeraźliwy krzyk.
Pocztyljon czynił nadludzkie wysiłki; lecz pomimo tego, nie mógł powstrzymać pierwszego konia, który przeskoczył ponad Gilbertem. Udało mu się jednak zatrzymać dwa inne. Z karety wychyliła się jakaś kobieta.
— O! mój Boże! — zawołała — więc to nieszczęśliwe dziecko stratowane?
— Tak, proszę pani — odpowiedział pocztyljon — daremnie usiłując rozróżnić coś w kurzawie, wzniecanej kopytami końskiemi — tak się zdaje.
— Biedny szaleniec! biedne dziecię! Ani kroku dalej! Stój! Stój!
I, otworzywszy drzwiczki, podróżna wyskoczyła z karety.
Pocztyljon zsiadł już z konia i wyciągnął
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/284
Ta strona została przepisana.