Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/295

Ta strona została przepisana.

Skoro minęli ostatni dom miasteczka, dama się odezwała:
— Słuchajno, przyjacielu, czy podejmujesz się dogonić powozy delfinowej?...
Najchętniej, proszę pani.
— Zanim przybędzie do Vitry?
— Jej Wysokość jechała kłusem wyciągnię tym.
— Więc gdybyś ty pojechał galopem...
Pocztyljon spojrzał na podróżną.
— Potrójny napiwek! — zawołała.
— Trzeba było odrazu to powiedzieć! — krzyknął pocztyljon — bylibyśmy już z ćwierć mili ujechali...
— Masz talara na zadatek i powetuj czas stracony.
Pocztyljon schował pieniądz, pochylił się na koźle, zaciął konie i powóz, jak wiatr poleciał. W czasie zmiany koni, Gilbert wysiadł, umył twarz i ręce i przygładził włosy, gęste i bardzo piękne.
Ten chłopiec — myślał dama — wcale nie brzydki będzie na doktora.
I uśmiechnęła się do Gilberta.
Zaczerwienił się, jak gdyby odgadł, co ten uśmiech sprowadziło na usta jego towarzyszki podróży.
Skończywszy z pocztyljonem, dama zwróciła się do niego. Bawiły ją, jego paradoksy, jego zapalczywość i sentencje przezeń wygałszane.