Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/301

Ta strona została przepisana.

cami palców drobnej jego nóżki. Koń wierzgał za każdym razem, ale nieznajomy zawsze zręcznie unikał ciosu, powracał na swój punkt obserwacyjny i badał znowu pustą dotąd drogę.
Nie mogąc dostrzec nikogo, zaczął nareszcie bębnić w okiennicę.
— Hola! jest tam kto! — zawołał.
— A kto tam stuka? — odezwał się w odpowiedzi gruby głos męski.
I jednocześnie otworzyła się okiennica.
— Jeżeli to koń na sprzedaż, panie — przemówił nieznajomy — znalazłby się nabywca.
— Widzisz pan przecież, że niema zaplecionego w słomę ogona — odpowiedział gospodarz chaty i zamknął z powrotem okiennicę.
Widocznie odpowiedź ta nie wystarczyła nieznajomemu, bo znowu kołatać zaczął.
Był to człowiek lat czterdziestu, wysoki, tęgi, z twarzą czerwoną, żylastemi rękami, w szerokich koronkowych mankietach. Kapelusz z galonami miał według mody oficerów prowincjonalnych, nałożony napoprzek.
Zastukał po raz trzeci i zniecierpliwiony zawołał:
— A wiesz co, przyjacielu, że wcale do uprzejmych nie należysz; ostrzegam cię, że jeżeli nie otworzysz okiennicy, to ją wywalę natychmiast.
Groźba poskutkowała i ukazało się to samo co przedtem oblicze.