— Więc pani już wstałaś? Tem lepiej. Czy nie zechcesz mi pani sprzedać swego konia?
— Mojego konia?
— Tak, tego arabczyka co stoi tam uwiązany, u okiennicy. Daję pięćset pistolów za niego.
— Koń mój nie do zbycia — odpowiedziała młoda kobieta i zamknęła okno.
— No, nie mam szczęścia dzisiaj — mruknął Jan — ani sprzedać, ani wynająć mi nie chcą. Do licha! zabieram araba, jeśli go sprzedać nie zechcą, pozabijam meklemburczyki, jeżeli ich nie wynajmę. Chodź tu Patrycy!
Lokaj podróżnej zeskoczył z wysokiego kozła powozu.
— Zaprzęgaj — rzekł Jan do niego.
— Do mnie stajenni, do mnie! — krzyczał gospodarz.
Dwóch masztalerzy nadbiegło.
— Janie! wicehrabio! — wołała panna Chon, miotając się w powozie, który napróżno usiłowała otworzyć — czyś oszalał! pozabijają nas tu wszystkich!
— Pozabijają? Prędzej my ich porąbiemy, mam nadzieję! Jest nas trzech przeciwko trzem.
— Nuże, młody filozofie, — wrzasnął Jan na Gilberta, tak osłupiałego, że ani drgnął nawet. — Wysiadaj! bierz się do laski, do kamieni, lub do pięści. No wysiadajże do djabła, wyglądasz jak marmurek.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/311
Ta strona została przepisana.