Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/319

Ta strona została przepisana.

Wicehrabia klął na czem świat stoi.
— Bądź pan dobrej myśli, kochany panie — zawołał pocztmistrz — oto konie przybyły.
— Żeby ciebie jasny piorun — mruczał Dubarry — mogły były przyjść przed godziną, obłudniku!
I tupał nogami i przypatrywał się przebitej ręce, którą Chon bandażowała chusteczką. Filip tymczasem dosiadł konia i wydawał rozkazy, jakby nic nie zaszło.
— Odjeżdżajmy bracie, odjeżdżajmy — mówiła Chon, ciągnąc Dubarry’ego do powozu.
— A mój arabczyk? — zawołał tenże — ale mniejsza, niech go djabli porwą — nie mam dziś widocznie szczęścia.
Wsiadł do karety.
— Masz tobie — mruknął, spostrzegłszy Gilberta — teraz znowu nie będę mógł poczciwie nóg wyciągnąć.
— Panie — rzekł młody chłopak — przykro mi bardzo, że panu przeszkadzam.
— No, no, mój bracie — powiedziała Chon, zostaw-no mi w spokoju mojego filozofa.
— Niech sobie idzie na kozioł! — zawołał Jan.
Gilbert poczerwieniał.
— Nie jestem lokajem pańskim — odpowiedział.
— Pątrzaj go! co za figura!... — krzyknął Jan.
—: Wysiądę — powiedział chłopak.