mojego brata, zmusił go do wydobycia szpady i ranił niebezpiecznie.
— Człowiek ten był sam jeden? — zapytał pan de Sartines.
— Wcale nie, było z nim sześciu.
— Biedny wicehrabia! — rzekł król, patrząc na hrabinę i badając, czy żal jej szczery, aby dostosować się do tego. — Biedny! zmuszony był bić się.
Król spostrzegł, że hrabina mocno jest zmartwiona.
— I został raniony — dorzucił tonem współczującym.
— Z jakiegoż powodu nastąpiło to zajście? — zapytał szef policji, starając się dojść prawdy.
— Z bardzo błahego: dla jakichś koni pocztowych. Wicehrabia chciał odwieźć mnie do siostry, której obiecałam wrócić dziś rano, a tam upierano się, że mu koni wziąć nie wolno.
— To woła o pomstę — powiedział król — prawda, Sartines?
— Z pewnością, Najjaśniejszy Panie — odrzekł naczelnik policji — muszę też zasięgnąć wiadomości. — Jak się nazywa napastnik? co to za jeden?
— Był to wojskowy, oficer przybocznej gwardji delfina, jak mi się zdaje. A nazywa się Baverney, Faverney, Taverney; tak... tak... Taverney.
— Pani — wyrzekł de Sartines — jutrzejszą noc przepędzi on w Bastylji.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/365
Ta strona została przepisana.