Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/426

Ta strona została przepisana.

— Niestety! pani hrabino, daleko, bardzo nam daleko jeszcze do rozpoczęcia.
— Zapomniano o nas, czy tak?
— Zapomniano, pogrzebano i chybaby cudem... ale to tak rzadko się trafia...
— Zapewne... — westchnęła hrabina.
— Pan Flageot jej zawtórował.
— Słuchaj panie Flageot, chcesz bym ci coś powiedziała?
— Proszę.
— Ja tego nie przeżyję.
— Toby pani bardzo źle zrobiła.
— Boże! mój Boże! czuję że moje siły wyczerpują się.
— Odwagi, pani, odwagi!
— Czyż nie masz pan żadnej dla mnie rady?
— I owszem: powrócić do swoich dóbr i zgoła nie dawać wiary tym, co zjawiać się będą w mojem imieniu, nie przynosząc ani litery ode mnie.
— Trzeba abym powróciła do moich dóbr?...
— To będzie najrozsądniej.
— Wierzaj mi atoli panie Flageot — przerwała hrabina, że nie zobaczymy się więcej na tym padole płaczu.
— Okropność!
— Mam strasznych widocznie nieprzyjaciół!
— Przysiągłbym, że to Saluces’ów sztuczka.
— W każdym razie bardzo nędzna.
— O tak!... bardzo nędzna.
— Oj! sprawiedliwość, sprawiedliwość! —