Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/43

Ta strona została skorygowana.

Nie dojechano jeszcze do doliny, gdy drugi piorun uderzył z hukiem straszliwym. W tejże chwili lunął deszcz ulewny. Rzęsiste krople padały obficie.
Powóz się zatrzymał.
— Co się stało? — zapytał dźwięczny głos — dlaczego, u djabła, nie jedziecie?
— Więc można jechać dalej, proszę pana? — spytali pocztyljoni.
— To ja powinienem pytać was, a nie wy mnie — odparł głos. — No, jedźcie!
Tyle było woli i siły w tem powiedzeniu, że pocztyljoni usłuchali, i powóz potoczył się z pochyłości góry.
— Dobrze! — odezwał się głos.
Firanki, na chwilę rozchylone, zasunęły się znowu i oddzieliły podróżnych od woźnicy.
Od deszczu ziemia gliniasta tak rozmiękła i oślizła, że konie znów stanęły.
— Proszę pana! — odezwał się pocztyljon — dalej jechać nie sposób.
— Dlaczego? — zapytał znany głos.
— Konie nie idą, ale się ślizgają.
— Jak daleko do stacji?
— Cztery mile.
— Podkujcie je srebrem, to pójdą, — rzekł nieznajomy, otwierając firanki i rzucając cztery talary.
— To bardzo szlachetnie, proszę pana, —