przeznaczone były dla Gilberta i kogoś będącego niby intendentem, zwanego panem Grange.
Gilbert pośpieszył usadowić się poza Chon dla utrzymania swej godności. Intendent bezmyślnie usiadł poza kuferkiem i pieskiem.
Panna Chon z serca i umysłu podobna była do wszystkich mieszkańców Wersalu, ale opuszczając pałac czuła się uszczęśliwioną. Rada była odetchnąć powietrzem lasów i pól; zaledwie też wydostali się za miasto, stała się o tyle przystępną, iż zwracając się zapytała:
— Jakże ci się podobał Wersal, mój panie filozofie?
— Bardzo, proszę pani, ale czy go już opuszczamy?
— Tak, jedziemy teraz do siebie.
— To ma znaczyć do pani, odpowiedział Gilbert, tonem zaczynającego się oswajać niedźwiedzia.
— To właśnie chciałam powiedzieć. Pokażę cię mojej siostrze: staraj się jej przypodobać, bo o to starają się teraz najwięksi panowie we Francji. Ale, ale, panie Grange, każesz zrobić ubranie temu chłopcu.
Twarz Gilberta krwią nabiegła.
— Jakie proszę pani? — zapytał intendent, — czy zwyczajną liberję?
Gilbert rzucił się na siedzeniu.
— Liberję! wykrzyknął, rzucając na intendenta dzikie spojrzenie.
— Ależ nie!... Każesz mu zrobić... powiem ci
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/604
Ta strona została przepisana.