dnem obliczu, w ubraniu z szarego płótna i w długiej pikowej kamizelce. Na kształtnych i silnych nogach miał on szare bawełniane pończochy; pokryte pyłem trzewiki ze sprzączkami szkliły się na końcach chłodną rosą poranka.
Obok niego leżało otwarte zielone pudełko, napełnione świeżo zebranemi roślinami.
Miądzy kolanami trzymał jałowcową laskę z błyszczącą skówką, na końcu której przytwierdzona była stalowa łopatka.
Gilbert na pierwszy rzut oka dostrzegł te szczegóły; lecz najpierw zwrócił jego uwagę chleb, który starzec, łamiąc po kawałku, spokojnie spożywał, po bratersku dzieląc się z drobnem leśnem ptactwem. Upatrując zdaleka tak pożądaną zdobycz, spadały ptaszki na każdą okruszynę, skoro tylko im rzucono, a potem z radosnym świegotem odlatywały z nią w gęstwinę.
Starzec, wodząc za niemi przyjaznem wejrzeniem, wyjmował z kraciastej chusteczki po jednej wiśni i przeplatał niemi kęsy spożywanego chleba.
— Dobra gratka dla mnie! — powiedział sobie Gilbert i rozchyliwszy gałęzie stanął przed samotnikiem, wyrwanym z zamyślenia tem niespodzianem zjawiskiem.
Lecz na widok łagodnej i spokojnej jego twarzy zatrzymał się, zdejmując kapelusz.
Starzec zobaczywszy, że nie jest sam, spojrzał na swoje ubranie i na skrzynkę.
Szybko pierwsze zapiął i zamknął drugą.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/631
Ta strona została przepisana.