— Czyżbyś ty nim był, młodzieńcze? zawołał starzec.
— Jestem bardzo głodny, panie, przysięgam ci i jeżeli pozwolisz...
Starzec ujął żywo chleb, następnie zamyślił się i obrzucił Gilberta wzrokiem bystrym i przenikliwym.
Gilbert w rzeczywistości nie wyglądał na zgłodniałego; ubranie czyste choć zmięte, bielizna świeża, tylko wilgotna od rosy, naprowadzały na domysł, że noc w lesie spędził. Nadto posiadał ręce białe, o palcach cienkich, zdradzające marzyciela, nie zaś człowieka pracy.
Gilbert zrozumiał wahanie się nieznajomego i pośpieszył się wytłumaczyć.
— Można być głodnym, szanowny panie, jeśli się nie je dwanaście godzin, a ja od dwudziestu czterech nic w ustach nie miałem...
Tyle prawdy było w słowach młodzieńca, w bladości twarzy i drżącym głosie, że starzec przestał się wahać.
Podał mu chleb i chusteczkę z wiśniami.
— Dziękuję panu — rzekł Gilbert, odsuwając wiśnie — dziękuję, chleba tylko pragnę.
Przełamał podany chleb na dwoje i połowę oddał; siadł potem na trawie o kilka kroków od starca, patrzącego ze wzrastającym podziwem.
Posiłek nie trwał długo. Chleba nie było dużo. Gilbret głodny był bardzo. Starzec nie przerywał mu żadnem słowem, choć przypatrywał mu się, uda-
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/633
Ta strona została przepisana.