— Czy życzysz pan sobie, ażebym się oddalił? — zapytał Gilbert, zmrożony temi słowy.
— Nie, nie, mój drogi, wszak zaprosiłem cię, więc chodź ze mną.
— Służę panu.
— Na prawo, teraz tędy, otóż i jesteśmy.
W rogu placu, przy niknących blaskach dziennych, Gilbert wyczytał umieszczone ponad sklepikiem te słowa:
Ulica Plastriére.
Nieznajomy przyśpieszał kroku, niepokój jego wzrastał widocznie, im bliżej domu się znajdował.
Nie chcąc go stracić z oczu, Gilbert potykał się co chwila o przechodniów, o paki tragarzy, dyszle powozów i skrzynie na wózkach.
Przewodnik jego zdawał się zapominać o nim zupełnie; dreptał zatopiony widocznie w myślach niezbyt przyjemnych.
Staruszek pociągnął za sznurek, drzwi się otworzyły.
Spostrzegłszy wahanie Gilberta, odezwał się:
— Chodź prędzej!
I, wszedłszy, zamknął drzwi.
Postąpiwszy po ciemku kilka kroków, Gilbert uczuł pod nogami pierwszy stopień stromych schodów, staruszek, obeznany z miejscowością przebiegł ich kilkanaście; nareszcie, gdy stanął, i Gilbert zatrzymał się za nim.
Nieznajomy pociągnął za sarnią nóżkę, uwieszoną na sznurku, i głuchy dźwięk dzwonka ode-
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/663
Ta strona została przepisana.