Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/666

Ta strona została przepisana.

dzieńcem, który w ciągu dnia dotrzymywał mi towarzystwa, i pewny jestem, że moja dobra Teresa przyjmie go jak przyjaciela.
— Dla dwojga wystarczy, ale nie dla trojga — mruknęła stara.
— Obydwum nam nie potrzeba wiele rzekł Jakób.
— Tak, znam ja wybornie tę wstrzemięźliwość i oznajmiam, że nie wystarczy chleba na zaspokojenie jej, a nie myślę biegać z trzeciego piętra aby go kupić. O tej porze zresztą wszyscy piekarze zamknięci.
— To ja zejdę — odrzekł Jakób, marszcząc brwi. — Otwórz mi, Tereso.
— Ale...
— Ja chcę!
— Dobrze już, dobrze! — mruknęła stara, ustępując jednak przed rozkazującym tonem, do którego opór jej doprowadził Jakóba. — Czyż mnie tu niema, aby spełnić wszystkie twoje zachcianki?... Zobaczymy, zrobi się co można. Chodźcie na kolację.
— Siadaj przy mnie — powiedział Jakób do Gilberta, prowadząc go do stolika w przyległym pokoju, nakrytego na dwie osoby.
Szczupły ten pokoik wyklejony był papierem bladoniebieskim w białe desenie. Dwie duże mapy geograficzne zdobiły ściany. Resztę umeblowania stanowiło kilka krzesełek, wyplecionych słomą, stolik i szyfonierka, pełna cerowanych pończoch.