Tu i tam sterczały pliki starych druków o pożółkłych brzegach, wokoło walały się książki, ponadgryzane przez szczury.
Wpoprzek strychu przeciągnięto dwa sznury; o jeden z nich zaczepił Gilbert i omało się nie udusił. Na nich drżały i tańczyły w podmuchach wiatru nocnego papierowe torebki, zawierające suszony groch w strączkach i zioła lecznicze, nadto bielizna świeżo wyprana i stara odzież kobieca.
— Nie jest tu pięknie, rzekł Jakób, lecz sen i ciemność równają skromną chatkę z najwspanialszymi pałacami. Śpij smacznie mój młody przyjacielu, jak się sypia w twoim wieku a jutro możesz sobie wyobrazić, żeś spał w Luwrze. Lecz przedewszystkiem uważaj aby nie zaprószyć ognia.
— Dobrze, proszę pana, odrzekł Gilbert trochę oszołomiony nowemi wrażeniami.
Jakób już odchodził, lecz wrócił się jeszcze.
— A jutro pogadamy — powiedział. — Sądzę, że nie masz wstrętu do pracy?
— Powiedziałem już panu, że praca jest właśnie mojem pragnieniem.
— To dobrze.
I Jakób postąpił znów krok ku drzwiom.
— Rozumie się, że mówię tylko o pracy godnej mnie, dodał Gilbert, który lubił rzeczy określać dokładnie.
— Nie znam innej pracy, mój przyjacielu. Więc do jutra!
— Dobranoc i dziękuję, rzekł Gilbert.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/674
Ta strona została przepisana.