ka, chuda i zgryźliwa. Była wreszcie służąca, która się ciągle śmiała.
Ta ostatnia przydźwigała w ogromnym koszu obfite śniadanie; choć tak objuczona, śmiała się i śpiewała naprzemian; pan zachęcał ją, a w razie potrzeby luzował.
Gilbert z pod oka obserwował tę scenę, która była dla niego zupełną nowością; od dziecka zamknięty w Taverney widywał tylko panów i lokai; mieszczan nie znał zupełnie.
Ojciec zabierał się właśnie do krajania apetycznej pieczeni cielęcej, ulubionej potrawy mieszczan francuskich. Wszyscy pożerali już oczyma ćwiartkę cielęcą, która pozłocona w piecu, mięsista, soczysta, leżała na półmisku, przybrana jarzynami i paskami słoniny, jak ją ułożyła wczoraj troskliwa gospodyni.
Gilbert wybrał sobie miejsce pod sąsiednim wiązem; rozpostarł na trawie swą kraciastą chustkę, usiadł na niej i zdjął kapelusz.
— Oto porządny młodzieniec — rzekła matka.
Dziewczyna zarumieniła się; rumieniła się zawsze, gdy mówiono przy niej o jakimś młodym człowieku, co sprawiało jej rodzicom niewymowną satysfakcję.
Powiedzenie matki było bardzo charakterystyczne; u mieszczaństwa paryskiego pierwsza obserwacja odnosi się zawsze do cnoty lub wady.
Ojciec obejrzał się.
— I ładny chłopiec — rzekł.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/711
Ta strona została przepisana.