— To bardzo szczęśliwie! — burknął sierżant.
Pojazdy królewskie przejechały tymczasem, lecz korowód powozów ciągnął się bez końca. Gilbert patrzył chciwie. Dojechawszy do bramy klasztoru powozy zatrzymywały się, świta wysiadała, i co kilka minut ustawał wskutek tego ruch na całej linji.
Podczas jednego z tych przystanków serce uderzyło Gilbertowi gwałtownie, świat zawirował mu przed oczyma i musiał się z całej siły uchwycić gałęzi, żeby nie upaść.
Nawprost siebie, w jednym z powozów z herbem liiji, przed którym kazał mu sierżant odkrywać głowę, ujrzał jasną i promienną twarzyczkę Andrei; cała w bieli, wyglądała jak anioł lub jak duch.
Cichy okrzyk wyrwał mu się z ust, lecz powstrzymał oddech i bicie serca, a oczom kazał patrzyć w słońce bez zmrużenia powiek. I siłą woli opanował się.
Andrea wychyliła się właśnie, chcąc zobaczyć, dlaczego karety stanęły i rozglądając się błękitnemi oczyma, spostrzegła i poznała Gilberta. Zdziwiła się, odwróciła i wskazała młodzieńca panu de Taverney, który, ustrojony w swą czerwoną wstęgę, dumnie paradował w królewskiej karocy.
— Gilbert — zakrzyknął baron, podskakując, jakby ze snu zbudzony. — Gilbert tutaj! A któż będzie tam pilnował Mahona?!
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/720
Ta strona została przepisana.