Chłopak słyszał doskonale te słowa i choć nawpół przytomny, złożył niski ukłon, jak go pouczono.
— Rzeczywiście! — wołał baron — nie wierząc własnym oczom — to ten błazen we własnej osobie!
Gilbert obserwował z naprężoną uwagą oblicze Andrei; przepłynęła po niem jakby chmurka zdziwienia, lecz pozatem nic nie zmąciło doskonałego spokoju jej rysów.
Baron wychyliwszy się przez okno, wzywał go gestem do siebie. Młodzieniec rzucił się ku karecie, lecz zatrzymał go sierżant.
— Widzi pan, że mnie wołają — rzekł Gilbert.
— Gdzież to?
— Z tego powozu!
Sierżant zwrócił oczy na karetę pana de Taverney, którą chłopiec wskazywał.
— Pozwól sierżancie — rzekł baron — tylko dwa słowa.
— Nawet cztery, proszę pana — odrzekł sierżant — czasu ma pan dość, bo przemowa powitalna u wrót klasztoru potrwa z pół godziny. Przejdź, młodzieńcze!
— Chodź tu, błaźnie! — mówił baron do Gilberta, który starał się zachować swój zwykły chód. — Powiedz mi, jakim cudem znalazłeś się w tej chwili w Saint Denis, kiedyś powinien być w Taverney?
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/721
Ta strona została przepisana.