— Już ja cię polecę panu de Sartines i powędrujesz do Bicêtre, ty hultaju, ty filozofie!
Gilbert cofnął się o krok, nasadził kapelusz i blady z gniewu rzekł:
— Trzeba panu wiedzieć, panie baronie, że w Paryżu znalazłem sobie takich protektorów, iż pański de Sartines wyczekuje w przedpokoju aż go przyjąć raczą!
— Ach, tak! — wrzasnął baron, dobrze! Jeżeli ominie cię Bicêtre, to w każdym razie nie wywiniesz się od batów! Andreo, zawołaj brata, jest tu gdzieś niedaleko!
Andrea nachyliła się do Gilberta i rzekła rozkazująco:
— Panie Gilbercie, niech się pan usunie.
— Filipie, Filipie! — wołał starzec.
— Uciekaj pan! — powtarzała Andrea, lecz młodzieniec stał niemy i nieruchomy, jakby w ekstazie.
Do okna karocy podjechał jeździec, zwabiony wołaniem barona. Był to Filip de Taverney w uniformie kapitana, rozpromieniony i piękny.
— Patrzcie, Gilbert tu! — rzekł dobrodusznie, poznając młodzieńca. — Jak się masz Gilbercie? — Czego życzysz sobie ojcze?
— Dzień dobry, panie Filipie — odrzekł Gilbert.
— Czego sobie życzę — krzyknął baron, blady z wściekłości — chcę, abyś wypłazował tego błazna!
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/725
Ta strona została przepisana.