— Zarabiam na chleb, panie Filipie i to mi wystarcza do szczęścia, bo zawsze czyniłem sobie wyrzuty, że jem chleb, na który nie zapracowałem.
— Przypuszczam, że nie mówisz o tym, który ci dawano w Taverney? Twój ojciec i matka byli wiernymi sługami naszej rodziny, a i ty starałeś się być pożytecznym.
— To było moim obowiązkiem, panie.
— Słuchaj, Gilbercie — ciągnął młody człowiek wiesz, że zawsze cię lubiłem, zawsze inaczej sądziłem niż wszyscy. Czy miałem słuszność, czy nie, przyszłość pokaże. Twoja dzikość wydawała mi się delikatnością, szorstkość uważałem za dumę.
— Och, panie kawalerze! — westchnął Gilbert.
— Byłem, jak ty, młody; jak ty, nie czułem się szczęśliwy w mojem ówczesnem położeniu. Pewnego dnia uśmiechnęła mi się fortuna. A więc pozwól, Gilbercie, że ci dopomogę, zanim tobie z kolei życie się uśmiechnie.
— O dzięki ci, panie, dzięki!
— Co chcesz robić? Zdaje się, że masz usposobienie zanadto niezależne, aby wstąpić do służby.
Gilbert z pogardliwym uśmiechem zaprzeczył głową.
— Chcę się uczyć — rzekł.
— Lecz, aby się uczyć, potrzeba nauczycieli; aby ich opłacić, trzeba pieniędzy.
— Zarobię je, proszę pana.