Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/738

Ta strona została przepisana.

o pieniądze, a te, które nam mogli zabrać, były przeznaczone na moje wiano klasztorne. Jeśli je zabiorą, nie będzie wiana, a tem samem moje wstąpienie do klasztoru odwlecze się aż do czasu, gdy ojciec będzie mógł zebrać na nowo tę sumę. Wiedziałam zas ile będzie trzeba na to i czasu i trudów.
Lecz, gdy zabrawszy nam pieniądze, miast puścić nas wolno w dalszą drogę, rzucili się na mmie, gdy ujrzałam, jak próżne były wysiłki ojca, który usiłował mnie obronić, gdy ujrzałam łzy matki, błagającej bandytów o zmiłowanie, zrozumiałam, ze zagraża mi jakieś wielkie niebezpieczeństwo, jakieś nieznane nieszczęście. Poczęłam głośno wzywać pomocy, choć zdawałam sobie sprawę, że w tej głuszy nikt mnie nie usłyszy. Bandyci jednak, nie niepokojąc się zupełnie moimi krzykami, łzami matki i szamotaniem się ojca, związali mi ręce z tyłu i rzucając w mym kierunku plugawe spojrzenia, które w dziwnem jasnowidzeniu rozpaczy zaczynałam rozumieć, rozpoczęli grę w kości na rozścielonej chuście jednego z nich. Najbardziej przerażało mię to, że nie widziałam stawki, o jaką grali. Kości przechodziły z rąk do rąk, a ja drżałam z przerażenia, bo zaczynałam rozumieć, że stawką jestem ja.
Nagle jeden z bandytów zerwał się i z triumfalnym rykiem, wśród klątw swych towarzyszy, podbiegł do mnie, chwycił mię w ramiona i wżarł się ustami w moje usta.