Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/739

Ta strona została przepisana.

Krzyknęłam, jakgdybym poczuła na wargach rozpalone żelazo.
Och, mój Boże! Umrzeć! umrzeć! wołałam. Ojciec wił się na ziemi w poczuciu niemocy; matka moja zemdlała.
Miałam tylko jedną nadzieję, że któryś z bandytów z wściekłości przegranej przebije mię nożem. Nagle na ścieżce zjawił się jakiś człowiek na koniu. Zamienił ze strażnikem jakieś hasło i ten go przepuścił. Człowiek ten, średniego wzrostu, o twarzy charakterystycznej i stanowczem spojrzeniu, posuwał się dalej spokojnie, jadąc stępa.
Nieznajomy zatrzymał się wreszcie przy mnie; podniósł do ust gwizdek, umieszczony w rączce bata. Na przenikliwy świst, bandyta, który już unosił mnie w ramionach, odwrócił się i nagle upuścił mnie na ziemię.
— Chodź tu — rzekł przybysz.
A gdy rozbójnk się wahał, zgiął ramię pod kątem i przyłożył dwa rozłożone palce do piersi. I bandyta zbliżył się natychmiast, jakby to był znak jakiegoś potężnego władcy. Wtedy nieznajomy nachylił się i rzekł mu do ucha:
Mac.
Wymówił tylko to jedno słowo, jestem tego pewna, bo patrzyłam i słuchałam tak, jakby każdy ruch, słowo każde miało stanowić o mojem życiu lub śmierci.
Benac — odpowiedział zbójca.