sześćdziesiąt czy sześćdziesiąt pięć lat liczący, oczy miał żywe, czoło wysokie, lecz w tył podane, nosił zużytą perukę, której pukle, oszczędzone przez szczury w szafie, pomaleńku poopalały się od świec. W ręku trzymał serwetę podejrzanej białości, co oznaczało, że przeszkodzono mu w chwili, kiedy miał siadać do stołu.
Twarz jego złośliwa, w której możnaby odnaleźć pewne podobieństwo do Voltaire‘a, ożywiona była w tej chwili jak łatwo było zauważyć dwoma uczuciami: grzeczność wymagała, ażeby się uśmiechał do nieznajomego gościa, niecierpliwość zaś zamieniała ten uśmiech w skrzywienie żółciowego rozdrażnienia i złości. Oświecone drżącemi błyski świecznika oblicze barona de Taverney, mogło uchodzić za bardzo brzydkie.
— Panie! odezwał się szorstko, czy mogę wiedzieć, jakiemu szczęśliwemu przypadkowi zawdzięczam przyjemność pańskiego przybycia?
— Tej burzy, panie, która przestraszyła konie, tak że poniosły i omało mi nie rozbiły powozu.
Zostałem sam na gościńcu, jak palec, bez pocztyljonów, bo jeden z nich spadł, drugi uciekł z koniem i dopiero młody chłopiec, którego spotkałem, wskazał mi drogę, prowadzącą do zamku, ręcząc mi za pańską znaną gościnność.
Baron podniósł świecznik, dla oświetlenia szerszej przestrzeni, aby zobaczyć owego chłopca, któremu zawdzięczał wspomnianą przed chwilą przyjemność.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/77
Ta strona została przepisana.