— O, wiem ja, co mówię; zaraz o tem pana przekonam. Gdyby pan był francuzem rodowitym, baronie, lubo akcent pański wskazuje raczej na niemieckie pochodzenie, samo nazwisko de Taverney wywołałoby w pamięci pana wspomnienia zbytku i świetności; mawiano u nas niegdyś: bogaty jak Taverney.
Ale to do rzeczy nie należy...
Balsamo myślał zrazu, że frazes ten westchnieniem się zakończy, ale się zawiódł.
— Filozof ja! — pomyślał.
— Tędy, panie, tędy — krzyknął baron, otwierając drzwi do sali jadalnej. — Hola! mości La Brie, usługuj, jak gdybyś sam jeden stu lokai zastępował.
La Brie z pośpiechem spełniał rozkazy pana.
— Mam tylko tego jednego lokaja — mówił Taverney, i ten mi bardzo źle usługuje. Lecz nie mogę mieć więcej. Ten błazen od dwudziestu lat jest u mnie, nie oglądał dotychczas ani grosza zasług, a karmię go... prawie tak samo, jak on mi usługuje... Głupi jest, zobaczy pan!
Balsamo w dalszym ciągu czynił w milczeniu spostrzeżenia.
Baron zamknął drzwi za sobą i wtedy dopiero, przy świetle świecznika, który wzniósł nad głową, podróżny mógł objąć wzrokiem całą salę.
Była ona wielka i niska, stanowiła zapewne niegdyś główną izbę budynku folwarcznego, podniesionego przez właściciela do godności zamku; stało w niej tak mało sprzętów, że na pierwszy rzut oka
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/80
Ta strona została przepisana.