wydawała się pusta. Krzesła, wyplatane słomą, ryciny, kopje z bitew Lebrun’a w czarnych ramkach dębowa szafa, poczerniała od dymu i starości, oto cały dobytek.
Pośrodku znajdował się mały okrągły stolik, na którym dymił jedyny półmisek z kuropatwami i kapustą. Wino w jakieś brzuchatej butelce, srebro stołowe reprezentowały trzy nakrycia, kubek i solniczka, wszystko wytarte, zczerniałe i pogięte. Ta ostatnia, wytwornej roboty, wydawała się cennym klejnotem, pomiędzy szczątkami bezwartościowemi i niepozornemi.
— Oto, panie, wszystko — rzekł baron, podając gościowi krzesło i śledząc jego badawcze spojrzenie. A! zauważył pan solniczkę; podziwia ją pan; prawda, jaki smak, jaka wytworność roboty; jest to jedyny przedmiot, godny widzenia tutaj. Dzięki, serdeczne dzięki; lecz nie, mylę się. Posiadam jeszcze coś drogocenniejszego, na honor! córkę moją.
— Pannę Andreę? — rzekł Balsamo.
— Tak, pannę Andreę... — odpowiedział ze zdziwieniem, że gość jego tak dobrze był powiadomiony. — Chciałbym jej przedstawić pana!... Andreo! Andreo! chodź dziecię, nie lękaj się.
— Nie lękam się, mój ojcze, — odpowiedziała słodkim i dźwięcznym głosem, wysoka i piękna dziewica, stanąwszy we drzwiach bez zakłopotania, a zarazem bez zbytniej śmiałości.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/81
Ta strona została przepisana.