— Może mi Bóg tu, jak w Lotaryngji, ześle jakąś burzę do pomocy.
— Mówię ci, Lorenzo, zwalcz w sobie te romantyczne popędy. Proś Boga, aby uspokoił twe serce wzburzone i wierz mi, że nie posiadasz lepszego nade mnie przyjaciela.
W tych słowach kryło się tyle hamowanego gniewu, ręce Balsama tak zaciskały się kurczowo, w oczach jego gorzał blask tak posępny, że Lorenza zamilkła i zaczęła słuchać go mimowolnie.
— Spójrz wokoło siebie i osądź sama — ciągnął dalej Balsamo tym samym tonem — że więzienie to wygląda raczej na rezydencję królewską; żyć tu będziesz otoczona zbytkiem i przepychem, każdy rozkaz twój będzie spełniony. Chciałbym, aby obecność moja przestała ci być nieznośną; moglibyśmy żyć w stosunkach przyjaznych. Ja mam wiele zmartwień, smutków, rozczarowań, wszystko to opowiem ci, lube dziecię moje, a uśmiech twój, słówko przyjazne, będzie dla mnie pociechą. Jeśli będziesz dobrą, łagodną dla mnie, starać się będę, abyś miała więcej swobody, a kto wie, czy za rok, sześć miesięcy może, nie będziesz swobodna, ponieważ sama nie będziesz już pragnęła rozłączenia ze mną.
Lorenza, nie mogąc zrozumieć, aby taki despotyzm mógł się godzić z taką łagodną i spokojną mową, odrzekła z gniewem:
— Nie, nie, ja z tobą żyć nie chcę pod jednym
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/842
Ta strona została przepisana.