— W rodzie twym, książę panie, miłość szalona, z przeszkodami, narażającemi na wszelkie niebezpieczeństwa, zawsze bywała udziałem mężczyzn; książę idziesz za popędem swej krwi, za tradycją swego rodu.
— Nie rozumiem cię, hrabio — szepnął książę.
— I owszem, doskonale mnie książę zrozumiałeś; poruszyłem spężynę, która zadrżała w całem jestestwie twojem; ona to, jak na teraz, kieruje wszystkiemi twemi krokami.
Kardynał podniósł głowę i spojrzał Balsamowi prosto w oczy. Ten roześmiał się swobodnie.
— Nie patrz mi w oczy, książę, to będzie bezpieczniej, bo piękne twe oczy są zwierciadłem wiernie odbijającem ukryte w twej duszy uczucia i pozwalają czytać wszystko, co się tam dzieje.
— Milcz, milcz, na Boga, hrabio Fenix — rzekł książę, zupełnie już zwyciężony.
— Tak, milczeć potrzeba, bo nie wybiła jeszcze godzina, w której uczucie to wyrazić się godzi.
— Jeszcze nie wybiła? — powiedziałeś.
— Jeszcze nie.
— Więc ta miłość ma przyszłość jakąś przed sobą.
— Dlaczegóżby nie?
— I mógibyś mi powiedzieć, że ta miłość nie jest z mej strony zupełnern szaleństwem — niepodobnem, niemożliwem do urzeczywistnienia?
— Za wiele żądasz ode mnie, książę, tego nie
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/862
Ta strona została przepisana.