— Ależ to było w Congo, mistrzu.
— No tak; ale to nic mnie nie obchodzi, czy dziecko będzie czarne lub białe. Te, co nam wtedy ofiarowano, były ładniutkie, z kręconemi włoskami, wesoluchne.
— Tak, zapewne — rzekł Balsamo — ale teraz nie jesteśmy już tam, gdzie się to praktykuje bezkarnie.
— A! już nie jesteśmy w Congo? gdzież więc jesteśmy?
— Jesteśmy w Paryżu.
— Nic nie szkodzi. Możemy jechać do Marsylji, wsiąść na okręt, a za sześć tygodni będziemy w Congo.
— Zapewne, że to byłoby możliwe, ale ja teraz Francji porzucić nie mogę.
— Cóż cię tu zatrzymuje?
— Ważne interesy.
Starzec zaśmiał się dzikim, przeciągłym śmiechem.
— Masz interesy... interesy we Francji?... Prawda, zapomniałem, że masz tu zawiązywać jakieś stowarzyszenia.
— Tak jest, mistrzu.
— Macie spiskować?
— Tak, mistrzu.
— To takie są twoje interesy?
I starzec znowu zaczął się śmiać złośliwie
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/870
Ta strona została przepisana.