w niego nauką moją, od lat najmłodszych zajmowałem się nim, a on, mając lat trzydzieści, śmie powiedzieć taką niedorzeczność: „Ludzie będą sobie równi!“
— Ależ, mistrzu, ja mówię, że ludzie będą sobie równi w obliczu prawa.
— Ludzie nie są i nie będą równi nawet w obliczu śmierci, tego prawa natury, dawniejszego od wszystkich innych. Jakaż jest ich równość, gdy jeden żyje lat sto, a drugi umiera, gdy ledwie się urodził? Ludzie mają być równi?... chyba śmierć pokonają! O, jakiż ty głupi jesteś.
I starzec rozparł się w fotelu, śmiejąc się głośno. Balsamo posępny i smutny usiadł opodal niego.
Althotas patrzył nań z politowaniem.
— I ty myślisz, szaleńcze — że ja jestem równym prostakowi, co gnie w ciężkiej pracy kark, pożywając chleb czarny, lub też małemu dziecku, co ssie łono matki, — albo też starcowi, co w zupełnem zdziecinnieniu dożywa dni swoich, nie znając już nic nad sen i zaspokojenie głodu?... Ludzie nie są, nie byli i nie będą równymi! Zostać nimi mogliby tylko wtedy, gdyby byli nieśmiertelni, bo staliby się bogami, a tylko bogowie są sobie równi.
— Nieśmiertelnymi! Nieśmiertelnymi nigdy nie mogą być. To mrzonka.
— Tak! — zawołał starzec w gorączkowem uniesieniu. — Mrzonką nazywają ludzie wszystko, co dąży do polepszenia... A jednak porusz wraz
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/876
Ta strona została przepisana.