Widok był wstrętny i straszny zarazem.
Balsamo trwożnie usunął się pod ścianę.
— No, no, zbliż się tutaj, nie mam zamiaru straszyć cię dłużej; dość już tych doświadczeń, rzekł, odsuwając na bok psa i aparat.
Skoro tylko jedno odsunięte zostało od drugiego, pies upadł bezwładnie.
— Widzisz, do czego dochodzi nauka, ten pies nieżywy na mój rozkaz może się jeszcze poruszać.
— Tak, ale jest to tylko chwilowe, mistrzu, nie przywraca mu to życia, lecz daje tylko jego pozory.
— Zapewne, bo nauka nie doszła jeszcze do zenitu doskonałości, ale gdy to nastąpi, rozporządzać będzie sposobami dającemi wieczne życie.
— Sądzisz zatem, mistrzu, że gdyby twój eliksir życia istniał i gdybyś dał go się napić temu psu, żyłby wiecznie?
— Niezawodnie.
— A cóżby się stało, gdyby miał nieszczęście wpaść znów w ręce takiego, jak ty uczonego, który poddałby go takim samym doświadczeniom?
— Czekałem właśnie na to zapytanie — rzekł starzec, zacierając ręce.
— Ciekawy jestem twojej odpowiedzi, mistrzu, bo powiedz mi, proszę, czy twój eliksir mógłby przeszkodzić, aby kamień spadający z dachu nie ugodził w czaszkę człowieka, by kula nie przeszyła go nawskroś, lub koń nie stratował?
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/884
Ta strona została przepisana.