Wreszcie usta pięknego kształtu, choć duże, osłaniały zęby śliczne, olśniewająco białe przy ciemnej cerze. Nogę miał długą lecz wąską, rękę małą lecz silną.
Zaledwie nieznajomy postąpił kilka kroków, dało się słyszeć gwałtowne bicie kopytami w miejscu, gdzie konia zostawił.
W pierwszej chwili chciał zawrócić, lecz się powstrzymał. Wspiął się tylko na palce, ażeby zobaczyć, co stało się ze zwierzęciem.
Ktoś niewidzialny je uprowadził. — Dżerida już nie było.
Nieznajomy zmarszczył czoło, poczem, uśmiechnąwszy się zlekka, poszedł w głąb lasu.
Tu i owdzie przez gałęzie, przedostawała się jeszcze resztka światła dziennego, niezadługo jednak ciemność zupełna otoczyła idącego.
Zatrzymał się, obawiając się zabłądzić.
— Do Danenfels — wymówił głośno — była droga jeszcze możliwa; z Danenfels dojechałem do Czarnych Jarów ścieżyną zaledwie widoczną, z Czarnych Jarów doszedłem tutaj bez żadnej już drogi, ale w lesie było jeszcze widno; teraz muszę się zatrzymać, bo nie widzę już nic.
Zaledwie wymówił te słowa nawpół po francusku, nawpół po sycylijsku, gdy o pięćdziesiąt kroków od niego zajaśniało światło.
— Dziękuję! — wyrzekł — pójdę teraz za tem światłem.
Światełko posuwało się naprzód równo, bez
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/9
Ta strona została skorygowana.