— Zaczekajże.... Zakląłem jak furman. Młody człowiek odwrócił się i poznałem w nim....
— Kogo poznałeś?
— Twego filozofa, a raczej naszego filozofa.
— Kogo? Gilberta?
— W jego własnej osobie; był bez czapki, ubranie na nim było w nieładzie, surdut rozpięty....
— Gilbert? I cóż ci powiedział?
— Poznałem go i on mnie poznał; chciałem się zbliżyć do niego, lecz cofnął się wtył; wyciągam do niego ręce, a on w nogi i ginie mi wkrótce z oczu wśród różnorodnego tłumu.
— I straciłeś go z oczu?
— Spodziewam się; nie mogłem go przecie gonić.
— Masz słuszność, to było niepodobieństwem, ale to szkoda, że przepadł...
— A to nieszczęście! — westchnęła Sylwja.
— Zapewne. Należą mu się ode mnie dobre cięgi, a że wie o tem, uciekł mi. Ale co się odwlecze, nie uciecze. Wiem przynajmniej, że jest w Paryżu, a kto, jak ja, żyje w dobrych stosunkach z ministrem policji, odnajdzie w Paryżu każdego.
— Musimy go dostać.
— A jak go dostaniemy, to go trochę wygłodzimy.
— Zamkniemy go; tylko już tym razem trzeba będzie wybrać bezpieczniejsze miejsce.
— Sylwja nosić mu będzie chleb i wodę.
— Niema z czego żartować, bracie. Ten chło-
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/902
Ta strona została przepisana.