— Co to za jeden ten baron, co tak chce ludzi tratować? — dało się słyszeć kilka groźnych głosów wśród tłumu.
— To ja jestem! — rzekł Taverney, ukazując się w oknie i wskazując na swą wstęgę orderową.
Odznaki były podówczas jeszcze w wielkiem poszanowaniu; krzyk ustał i skończył się głuchym szmerem.
— Zaczekaj, mój ojcze, wysiądę i zobaczę, czy niema gdzie wolnego przejścia!
— Filipie! daj lepiej pokój, możesz być zabity! czy słyszysz co za dziwne rżenie koni?
— Gryzą się między sobą — odrzekł baron. — No, niema co, wysiądziemy wszyscy; każ im się rozstąpić; niech nam zrobią drogę, przejdziemy pieszo.
— Paryż, mój ojcze, zmienił się bardzo, od czasu, gdyś go opuścił; rozkazy, dawniej słuchane przez lud z pokorą, mogłyby nas dzisiaj tylko ośmieszyć.
— Jednak, gdy zobaczą kim jestem....
— Gdybyś był nawet wielkim księciem, mój ojcze, tłum w tej chwili ani się ruszy. Oto zaczynają puszczać rakiety.
— A my nic nie zobaczymy! — niecierpliwie odezwała się Andrea.
— Samaś sobie winna, trzeba się było krócej ubierać; strawiłaś dwie godziny przy toalecie.
— Możebym mogła wziąć pod rękę Filipa i wsunąć się między ludzi.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/946
Ta strona została przepisana.