pękając, zasypywały dymem, płomieniem, iskrami, lud, zebrany w tej stronie.
Andrea i tłum, otaczający ją, sądzili, że to ostatni wspaniały fajerwerk; w tem bowiem oddaleniu trudno sobie było zdać sprawą z tego, co się działo w istocie.
— Nie, Andreo, to wypadek, chodź prędzej, wracajmy do powozu! — wołał Filip.
— Czekaj, czekaj chwilę, daj mi trochę popatrzeć, Filipie.
Straszne krzyki, rozlegające się po przeciwnej stronie placu, zaczęły dochodzić do tłumu zgromadzonego w tej stronie.
Filip porwał wpół Andreę, chcąc ją co prędzej uprowadzić. Ale już było za późno; popłoch okropny wszczął się wśród ludu, trwoga podwajała siły, a odejmowała rozsądek; w jednej chwili setki ludzi, uduszonych i stratowanych zaległo ziemię, uciekający potykali się o trupy, spłoszone konie tratowały, co im wpadło pod nogi, drewniane rusztowanie paliło się, głownie padały na ludzi.
Filip, mocno trzymając siostrę, broniąc ją przed śmiercią, grożącą co chwila, unoszony przez jakąś gromadę uciekających — pragnął co prędzej wyjść z tego zamętu.
Gilbert, który ciągle trzymał się w pobliżu Taverney’ów, gotując się nieść im pomoc w potrzebie, teraz oderwany od nich, napróżno starał się zbliżyć do Andrei.
Wtem jakiś żołnierz dobył pałasza, a uderzając
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/949
Ta strona została przepisana.