Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/952

Ta strona została przepisana.
LXVI
POBOJOWISKO

Po wielkich burzach zwykle następuje wielka cisza.
Około godziny drugiej po północy księżyc bladem światłem oświecał okropny obraz. Plac pełen był trupów i strasznie pokaleczonych; jedni leżeli na ziemi, zbici w jakąś masę bezkształtną, inni, oparci o mur lub drzewo, zastygli tak wśród walki o życie. Rowy były pełne ciał, szmat, kawałków powozów połamanych, popiołu i niedopalonych głowni. Był to obraz pobojowiska, na którem śmierć rozciągnęła już swoje panowanie.
Wśród tego pola umarłych, gdzie niegdzie przemykali się złodzieje, obdzierający z czego się dało ciała nieboszczyków, lub też żołnierze, którym powierzono aż do rana straż nad tym tłumem nieboszczyków.
Widać też było ludzi z latarniami w ręku, co wśród stosów trupów szukali ukochanych, których powrotu napróżno w domu oczekiwali. Od chwili do chwili rozlegał się płacz, krzyk przeraźliwy na widok ukochanej twarzy, wykrzywionej męką przedśmiertną — ust milczących na wieki, na których kilka godzin przedtem składali pocałunek.