w tę stronę idę na poszukiwania; wspólnemi siłami, może ich odnajdziemy.
— Kogo pan szuka? Może syna?
— Nie, panie, ale chłopca, którego kocham, jak własne dziecko.
— Pan go tu puścił samego?
— To już nie dziecko, ale młodzieniec lat osiemnastu, czy dziewiętnastu. Jest panem swej woli; chciał iść i poszedł. Wreszcie któż mógł przewidzieć to straszne nieszczęście?... Pańska świeca gaśnie.
— Tak, panie.
— Chodź pan ze mną, będę ci świecił.
— Dziękuję, ale może będę panu przeszkadzał?
— Wszak sam szukać muszę, razem będziemy oglądali nieszczęśliwe ofiary. Biedny chłopiec wracał zwykle bardzo punktualnie; dziś czekałem nań do jedenastej, byłem niespokojny o niego; żona dowiedziała się od sąsiadki o tej katastrofie. Nie widząc go zpowrotem, poszedłem szukać, przecież nie mogłem być tak podłym, aby się spokojnie spać położyć, nie mając o nim wiadomości.
— Pójdziemy zatem w stronę zabudowań? — zapytał Filip.
— Wszak pan mówił, że tłum rzucił się w tę stronę; biedne dziecko, przybył z prowincji; Paryża nie zna wcale, może pierwszy raz znalazł się w tej stronie.
— Niestety! i siostra moja przybyła również niedawno do Paryża.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/956
Ta strona została przepisana.