Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/957

Ta strona została przepisana.

— Co za okropny widok! — rzekł starzec, odwracając oczy od stosu leżących trupów.
— A jednak tu szukać nam wypada — rzekł Filip, zbliżając latarką i pochylając się nad ciałami.
— Drżę cały, patrząc na to; jam prosty człowiek, panie, a zniszczenie przejmuje mnie trwogą, której zwyciężyć nie mogę.
— Doznawałem tego samego uczucia, ale dziś przyzwyczaiłem się już wśród tego nieszczęścia. Patrz pan, młody chłopiec! musiał być uduszony, bo nie widać na nim żadnej rany! czy to nie ten, którego pan szuka?...
— Nie, panie, mój jest młodszy, brunet, blady.
— Niestety, wszyscy, których tu widzieć można, są bardzo bladzi — rzekł smutno Filip.
— O, panie! spojrzyj, co za straszna walka odbywać się musiała pod tym murem, ile krwi, szmaty ubrania wiszą na kratach. Niewiadomo doprawdy, w którą zwrócić się stronę.
— To tu, tu pewnie być musiało...
— Co cierpień, co męki!...
— O Boże! — zawołał Filip, tam coś bieli się!... siostra moja miała białą suknię na sobie... proszę cię poświeć mi, panie...
Filip w tej chwili chwycił kawałek białej materji, ale puścił go, mogąc posługiwać się tylko jedną ręką.
— Kawałek sukni kobiecej w ręku młodego człowieka... może to suknia mojej siostry... O, Andreo... Andreo! — jęknął boleśnie, zanosząc się od płaczu.