ambulansem, gdzie młody chirurg opatrywał rannych.
— Ratunku! ratunku! — wołał starzec.
— Pierwszeństwo dla ludu! — odrzekł operator, wierny swojej zasadzie.
— To człowiek z ludu — zawołał starzec.
— Niech czeka, aż skończę z kobietami, te są słabsze; niech czekają mężczyzni.
— Jemu tylko krew puścić potrzeba, proszę cię, panie, ratuj dziecko!
Operator spojrzał, a spostrzegłszy Filipa, zwrócił się do niego.
— Jeszcze pan tu, panie szlachcicu?
Filip nie odrzekł ani słowa. Starzec myślał, że młody doktór mówi do niego:
— Nie jestem wcale szlachcicem, jestem dzieckiem ludu; nazywam się Jan-Jakób Rousseau.
Doktór wydał okrzyk zdziwienia i zawołał z giestem rozkazującym:
Puścić tu zaraz obywatela Genewy, człowieka, który wielbi lud i naturę!
— Dziękuję panu — rzekł Rousseau.
— Jakiej pan potrzebuje pomocy? Co się panu stało? — pytał młody doktór.
— Mnie nic nie potrzeba, tylko ratuj pan tego chłopca.
Złożono na stole zemdlonego Gilberta.
Doktór zbliżył się do chorego. Filip usunął się na bok i patrzył na filozofa, którego był wielbicielem.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/959
Ta strona została przepisana.