Rousseau teraz dopiero spojrzał na młodego chirurga. Był to człowiek niewiele starszy od Gilberta, ale nic nie cechowało młodości w jego rysach. Cerę miał żółtą i zwiędłą jak u starca, powieki opadały mu na oczy o jadowitem spojrzeniu, a usta miał wykrzywione jak w konwulsjach.
Ręce obnażone do łokcia, cały obryzgany krwią ludzką, otoczony kawałkami ciała, porozrzucanemi wokoło, przedstawiał raczej obraz kata, z przyjemnością spełniającego swoje obowiązki, niż doktora, poświęcającego się cierpiącej ludzkości.
Jednak w obecności Rousseau porzucił ton grubjański, a nawet dość łagodnie zbliżył się do Gilberta, podniósł ostrożnie rękaw, obandażował rękę i lancetem dotknął arterji.
Krew z początku sączyła się bardzo wolno, ale po kilku sekundach popłynęła obficiej.
— Będzie żył pański protegowany, ale stan jego wymaga pewnych starań, piersi ma silnie zgniecione.
— Pozostaje mi tylko podziękować panu za jego poświęcenie się dla ubogich, ale pozwoli mi pan powiedzieć sobie, że nie podzielani jego bezwzględności. Wszyscy ludzie są braćmi.
— Jakto, nawet szlachta, nawet arystokracja, nawet bogacze? — zapytał doktór, a wzrok jego błysnął złowrogo z pod obrzękłych powiek.
— Nawet bogacze, szlachta, arystokracja, gdy cierpią — odparł spokojnie Rousseau.
— Przepraszam pana, ale jestem Szwajcarem,
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/960
Ta strona została przepisana.