rodem z Baudry niedaleko Neuchâtelu i, jako taki, jestem demokratą.
— Jesteś pan Szwajcarem, moim rodakiem? proszę, powiedz mi pan swoje nazwisko.
— Nazwisko moje pospolite, nazwisko człowieka z ludu, który życie swoje poświęcił nauce, dopóki nie zdoła, jak ty panie, pracować dla uszczęśliwienia ludzkości. Nazywam się Jan-Paweł Marat.
— Dziękuję ci raz jeszcze, panie Marat, ale zechciej zwrócić uwagę na przestrogę, którą jako młodemu dać ci się ośmielę. Oświecając lud, dając mu poznać, do czego ma prawo, nie popychaj go do zemsty, nie wyobrażasz sobie bowiem, jak straszne to skutki mieć może w danej chwili.
Na skrzywionych wargach Marata osiadł uśmiech złowieszczy.
— Obym mógł dożyć tej chwili... jeśli będę miał szczęście jej dożyć...
Rousseau usłyszał te słowa, a głos Marata, pełen strasznej nienawiści, przejął go dreszczem.
Podobnego wrażenia doznaje podróżny, słysząc pierwsze grzmoty, zapowiadające nadchodzącą burzę. Chciał wziąć Gilberta na ręce i odejść.
— Dwóch ludzi dobrej woli, z ludu! do pomocy dla pana Rousseau — zawołał chirurg.
Dziesięciu ludzi stanęło na wezwanie.
Dwóch krzepkich posłańców ujęło na ręce Gilberta, Rousseau wskazywał im drogę.
Przechodząc obok Filipa, oddał mu swoją latarnię.
Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/961
Ta strona została przepisana.