Strona:PL Dumas - Kalifornia.djvu/114

Ta strona została przepisana.

Lecz tej pierwszej nocy, wszystko dla ranie było pomieszanem, czas upływał w ciągłem wzruszeniu. Ciągle zdawało mi się, jak owej nocy w Sierra-Nevada, widzieć dwoje ślepiów wilczych iskrzących, wytrzeszczonych na mnie, albo że się poruszało o kilka kroków coś podobnego do potwornej massy niedźwiedzia. Jednakże nic takiego tam nie było; byliśmy w okolicy, w której te zwierzęta rzadko się ukazują, a mianowicie letnią porą. Pomimo tego słyszałem w około rozmaite hałasy i szmery, lecz nic nie widziałem; dwa lub trzy razy słyszałem gwałtowne podskoki wielkich zwierząt, które czy to z dziwactwa, lub też z przestrachu pląsały o dziesięć, piętnaście lub dwadzieścia kroków odemnie, lecz to miało miejsce albo z boku albo też z tyłu, a zatem nie mogłem ich dostrzedz.
W tem, wśród ciszy, dosłyszałem dobitny i pełny wystrzał broni Aluny. Prawie natychmiast powstał hałas we wszystkich kierunkach, coś podobnego do galopującego konia zbliżało się do mnie. Ujrzałem z drugiej strony potoku zwierzę, wydające mi się olbrzymim i do którego wypaliłem z obu luf mej dubeltówki. Poczem stałem niewzruszony i jakby przelękniony wystrzałem broni, którą trzymałem w ręku. Lecz prawie jednocześnie usłyszałem lekkie świśnięcie i domyśliłem się, że Aluna wzywał mnie do siebie. Poskoczywszy ku brzegowi potoku, zastałem go zajętego tąż samą czynnością, jaką był zajęty przy jeleniu. Sarna ugodzona była w to samo miejsce jak jeleń i zdawało się, że dłużej od niego nie żyła po otrzymaniu rany.