Wziąwszy moją strzelbę i zoryentowawszy się według zarośli dębowych z pośrodka których wystrzeliwała wielka sosna, podobna do ogromnej dzwonicy, sunąłem na łąkę. Nie obawiałem się ażebym zbłądził. Dość było wznieść oczy, lot sępów prowadził mnie. Ten lot coraz bardziej stawał się zajmującym; z rozmaitych stron widnokręgu, nadlatywały ptaki tego gatunku. Było to coś cudownego w tym silnym i potężnym locie, szybkim jak kula, i do którego raz wprawiony ptak, zdawał się nie potrzebować robić żadnego poruszenia. Poczem przybywszy do głównej grupy, każdy sęp zdawał się doznawać tegoż samego podziwu i przyłączał się do dramy, jaka się odbywała lub miała odbywać.
Ponieważ lot sępów nie był szybkim gdy się z sobą złączyły; a nadto gdy się kręciły w kółko wznosząc i spuszczając kolejno, widocznie zatem ich wyprzedzałem; w tym nagle lot ich przestał być postępowym i zamienił się w końcu na miejscowy; wydawały piskliwe wrzaski, biły skrzydłami i okazywały wielką ruchliwość. Byłem wtedy o sto kroków zaledwie od miejsca, na które w każdej chwili gotowe się były rzucić. Było to w największej gęstwinie; podniosłszy się na palcach, zaledwie głowa moja dosięgnąć mogła szczytu trawy, lecz jak nadmieniłem, grupa sępów przewodniczyła mi, szedłem więc dalej.
Z drugiej strnny, spostrzegłem Tilliego który wlazłszy na drzewo przemawiał coś do mnie; lecz nie mogłem go dosłyszeć i dawał mi znaki których niezrozumiałem, Ze stanowiska swego zdawało się, że widział scenę
Strona:PL Dumas - Kalifornia.djvu/117
Ta strona została przepisana.