Pogoda była prześliczna, góra Diabla jaśniała światłem; bryg płynął wprost do przystani Jerba-Buena. Ale jedna okoliczność zdawała się niepojętą kapitanowi Munraz: niespostrzegł bowiem żadnej łodzi na morzu, ani żadnego człowieka na brzegu. Cóż się stało z tą czynnością o której mu mówiono, z tem powiększeniem miasta, które się objawia przez stuk młotów i szelest piły. Bezwątpienia musiała być uroczystość w San-Jose. Kapitan zajrzał do kalendarza.
Kapitan Munraz płynął dalej, zdawało mu się, że jest we śnie. Jednakże ani wojna, ani pożar ani napad Indyan nie był przyczyną tej ciszy i śmiertelnej samotni. Miasto widzić się dawało, domy były nienaruszone, a port przedstawiał zdziwionej osadzie, rzędy beczek i towarów naładowanych.
Kapitan Munraz dawał znaki statkom stojącym na kotwicy. Te statki były próżne i milczące, jak port i domy. W tem myśl okropna i jedynie prawdopodobna przedstawiła się kapitanowi. Ludność San-Francisco musiała być wytępioną przez cholerę, febrę żółtą, lub tyfus.
Dalej płynąć byłoby nieroztropnością. Kapitan wydał rozkaz krążenia przy brzegach. W chwili gdy przejeżdżał około galeoty meksykańskiej, zdawało mu się, że cóś się rusza podobne do człowieka. Stary majtek meksykański, z obwiązaną głową, podniósł się.
— Hola człowieku! zapytał kapitan — co się stało z mieszkańcami San-Francisco? — Eh! odpowiedział stary Meksykanin, wywędrowali do kraju złota. — A gdzież ten kraj leży? zapytał z uśmiechem kapitan. — Na brzegach Sacramento;
Strona:PL Dumas - Kalifornia.djvu/177
Ta strona została przepisana.