Strona:PL Dumas - Kalifornia.djvu/37

Ta strona została przepisana.

i albatrosów, ułowiliśmy także wiele, co było daleko oszczędniej, albowiem zamiast straty prochu i kul, do rybołowstwa potrzeba było tylko kawałka słoniny. Zaczepiano go do wędki: damiery i albatrosy rzucały się na słoninę ze zwykłą sobie żarłocznością i zahaczały się na wędzie. W tejże chwili chwytaliśmy je, zabijali, oskubywali i marynowali w wódce, poczem w skutku przypraw właściwych wyborowej kuchni, nasz kuchmistrz umiał nadać smak możliwy do jedzenia. Połów albatrosów i damierów był wspólny, jak poprzednio bonitów i doradów.
Tak polując i łowiąc ryby, okrążaliśmy przylądek między ziemią i skałami, gdy w tem, około 9 wieczorem, wiatr zaczął dąć gwałtownie. Byliśmy uprzedzeni o niebezpiecznej przeprawie; jest to bowiem podobna jak przy sławnym przylądku burz i która ma także swego olbrzyma-Adamactora. Ale gdyśmy dotąd szczęśliwie podróżowali, spodziewaliśmy się, że przepłyniemy w chwili, gdy Adamactor będzie patrzył w przeciwną stronę. Lecz nic z tego; olbrzym nas zoczył, nadął swe piersi i dął z nich silnie. Ten wicher był bardzo podobny do burzy, to też zmuszeni byliśmy zwinąć żagle mniejsze i większe, lecz to wszystko nie pomogło. W dziesięć minut potem okręt nasz nie mógł się oprzeć gwałtowności wichru. Passażerowie zaczęli się lękać i zażądali znijść pod pokład. Gdyby nie objawili tego żądania, zmuszonoby ich do tego, albowiem nic tak nie zawadza majtkom w czasie burzy, jak passażerowie. Zaledwie zeszli do ¾, gdy gwałtowne uderzenie morza oderwało burty tylne, naprzeciw wielkiej kajuty. Bałwany natychmiast biły w ten włom; w niespełna 10 minut