słaniec i doniósł, że rycerz, więziony w Hiszpanii, nie był wcale Piotrem de Craon.
Wtedy król wpadł w wielki gniew przeciw swoim stryjom, gdyż wiedział dobrze, iż oni to byli sprawcami tego opóźnienia wyprawy; postanowił, nie słuchając już nikogo, jeno własnego przekonania, wyruszyć naprzód drogą na Angers, przeciw ks. Bretanii.
Nazajutrz pomiędzy dziewiątą a dziesiątą rano, po wysłuchaniu mszy świętej, podczas której król zemdlał (do tego stopnia czuł się już osłabionym), zbierano się do wymarszu. Król wsiadł na konia z wielkim trudem przy pomocy ks. Orleanu. Książę Burgundyi wzruszał ramionami, widząc ten upór i nazywał kuszeniem Boga tę nieprzepartą chęć wojowania, pomimo takich ostrzeżeń. Książę de Berri zaś szepnął mu do ucha:
— Bądźcie spokojni, bracie miły, ja pomyślałem jeszcze o jednem i ostatniem ostrzeżeniu, i jeżeli Bóg nam dopomoże, to wrócimy, mam nadzieję, dziś jeszcze na nocleg do Mens.
— Nie wiem, co przez to powiedzieć chcecie — rzekł książę Burgundyi — ale każdy sposób będzie dobry, który potrafi przeszkodzić tej smutnej wyprawie.
Tymczasem król puścił się w drogę, a za nim inni. Niezadługo oddział królewski wkroczył w wielki i ciemny las, pamiętający jeszcze czasy Druidów. Król był smutny i pogrążony w zadumie; puścił wodze koniowi, i zaledwie odpowiadał tym, którzy się doń zwracali. Szanowano tę jego zadumę i pozwalano mu tak samemu w spokoju i milczeniu jechać naprzód, gdyż zdawał się tego pragnąć. Po godzinie drogi, nagle starzec jakiś z odkrytą głową, całunem białym owinięty, wybiegł z pomiędzy drzew, poza któremi był ukryty, na drogę, a chwytając konia królewskiego za uzdę i zatrzymując go w miejscu, zawołał:
Strona:PL Dumas - Karol Szalony.djvu/113
Ta strona została przepisana.