Jeszcze nie dosyć się nas miano z tego pomysłu, który się wszystkim niezmiernie wydał dowcipnym, gdy wtem z sąsiedniej sali dał się słyszeć głos donośny, wygłaszający prośbę o wpuszczenie kogoś do sali balowej. Ponieważ zaś wiedziano dobrze, że nie może to być nic innego, jeno jaka nowa maskarada, pośpieszono więc uczynić zadość tej prośbie.
W istocie ten, który żądał wpuszczenia do sali, był to naczelnik Indyan, prowadzący na sznurze pięciu swoich poddanych, związanych razem. Byli oni przyodziani w worki płócienne, na których były naklejone pasma lnu ufarbowanego na kolor włosów, co im nadawało pozór kosmatych satyrów. Damy poczęły krzyczeć i cofać się na ten widok; opróżnił się środek sali, a nowoprzybyli zajęli tam miejsca wolne, wykonywając tańce najprzeróżniejsze i najdziwaczniejsze. Niedługo jednak przestrach ustąpił, i wszystkie te panie poczęły się zbliżać, z wyjątkiem jedynie księżnej de Berri, która ze strachu nie śmiała wyjrzeć nawet z kącika, w którym się skryła; co widząc, naczelnik dzikich zbliżył się do niej w przekonaniu, że ją jeszcze bardziej przestraszy. W tejże chwili rozległ się wielki krzyk w sali. Książę Orleanu przez nieostrożność zbliżył zanadto jedną z pochodni do tańcujących Indyan, chcąc ich lepiej obejrzeć. Od płomienia tego w jednej chwili wszyscy Indyanie, związani ze sobą, stanęli razem w płomieniach. Jeden z nich zdołał się wydrzeć i wybiegł z pokojów, drugi tymczasem, zapominając o strasznym bólu, jakiego doznawał, wykrzyknął na cały głos:
— Ratujcie króla! na miłość Boską! ratujcie króla!...
Wtedy księżna de Berri, domyślając się, że dowódcą owych Indyan jest nie kto inny, jeno zapewne sam Karol, zarzuciła mu ramiona na szyję i tak go zatrzymała,
Strona:PL Dumas - Karol Szalony.djvu/151
Ta strona została przepisana.