Strona:PL Dumas - Karol Szalony.djvu/192

Ta strona została przepisana.

— Na stanowiska, strzelcy! bo zwierzyna, tuż, tuż.
I zniknął.
W tej chwili pod szopą dały się słyszeć ciche i ostrożne ruchy, słychać było szczęk zbroi, gdyż ukryci tam ludzie dosiadali koni, potem hałas ustał i znowu zapanowała cisza. Po kilku minutach, ciszę przerwał głos miły, który dochodził z ulicy du Temple, a który śpiewał piosenkę Froissart’a; w chwilę potem można już było dojrzeć śpiewającego, gdyż poprzedzało go dwóch lokal z pochodniami. Przed nimi jeszcze jechało dwóch giermków na jednym koniu, a za nim dwóch paziów i czterech zbrojnych. Wesoły ów jeździec ubrany był w długą suknię z czarnego adamaszku i siedział na mule, który szedł stępa, co pozwalało jego panu zabawiać się wyrzucaniem w górę i chwytaniem w lot rękawiczki z łosiowej skóry.
Gdy się zbliżali do szopy, koń, na którym siedzieli, giermkowie, zarżał, inne rżenie dało się słyszeć od strony szopy, odpowiadając, jakby echem.
— Hej! jest tam kto? — zapytał jeden z giermków.
Nikt nie odpowiedział.
Wtedy obaj jeźdźcy ścisnęli kolanami konia, lecz ten stanął dęba; ukłuli go tedy ostrogami i wtedy dopiero koń rzucił się szalonym pędem, jakby przez ogień przebiegał.
— Trzymaj się, Szymonie — krzyknął ich pan, śmiejąc się z ich nieudolności. — A powiedzcie tam w zamku, że nadjeżdżam, gdyż jeśli tak dalej, jak teraz, pędzić będziecie, to z pewnością staniecie na miejscu o jaki kwadrans wcześniej ode mnie.
— To on! — dał się słyszeć głos od szopy.
W tej samej chwili dwudziestu ludzi rzuciło się w ulicę; jeden z nich pędził wprost na księcia, wołając: